Jak pisała Wisława Szymborska, nawet apolityczne wiersze są polityczne. Już widzę, jak wszystkim czytelnikom ostatniej strony miesięcznika „Fleet” zatrzymuje się akcja serca. Adwersarze zakładają zapewne, że Siwiński zajmie się teraz bądź polityką, to jeszcze takie straszne by nie było, bądź – o zgrozo – poezją, co dla co wrażliwszych osób mogłoby oznaczać gwałt na ich poczuciu estetyki.
Co sobie myślą zwolennicy mojej prozy (przepraszam za ten nadęty zwrot), wolę nawet nie myśleć, zamiast tego szybko ich uspokoję. Wciąż zrozumienie poezji jest dla mnie umiejętnością tyle odległą co abstrakcyjną, a jej tworzenie w moim wydaniu polega na działaniu matematycznym, czyli na liczeniu sylab w wersach. Chociaż, jak ostatnio dowiedziałem się od jednego kolegi po fachu, poeta to ktoś, kto zna więcej niż jeden rym do słowa glizda. Według tej wykładni mógłbym się uznać za poetę. Pozostają jeszcze wiersze białe. W nich może, a nawet powinno, nie zgadzać się nic. Brak rymów, rytmu, różna liczba sylab. To też nie jest moją mocną stroną. Wiemy już zatem, że nie będzie ani poetycko, ani o poezji. Będzie zatem o polityce i cierpieniu.
Tak się złożyło, że w sobotę, piękną, listopadową sobotę, zostałem podstępnie ograbiony z resztek mojej asertywności i nie wiedzieć jak, i nie wiedzieć czemu zgodziłem się na wyjazd w góry. Nic strasznego w tym nie ma, nie raz byłem w górach. Byłem latem, jesienią, zimą. Jednak zawsze między moimi pobytami w górach a moim późniejszym stanem istniała zależność. Zależność głęboka i jedyna. Jechałem w góry, żeby po górach jeździć. Albo samochodem terenowym, albo na desce. Nigdy chodzić. Nigdy! Co innego po płaskim, ale po górach? W górę i w dół, w górę i w dół.
Tym razem listopadowa, chociaż piękna i słoneczna, sobota miała zamienić się w koszmarny obraz walki człowieka z górami i z nadwagą.
Zaczęło się pięknie i frywolnie. Przy akompaniamencie radośnie pobrzękujących na pace Rudego butelek po czeskim piwie, racząc się całkowicie miałką rozmową, wraz z redaktorem Chilmonem zmierzaliśmy ku polsko-czeskiej granicy. Zmierzaliśmy, aby zapoznać się z najbardziej rozwiniętą maszyną zbudowaną kiedykolwiek przez człowieka. Maszyna ta to automat do butelek. Smukły, majestatyczny, precyzyjny, doskonały. Taki właśnie jest automat do butelek. To jeden z najpiękniejszych momentów, kiedy wkłada się do milczącego otworu pierwszą buteleczkę i nagle cała maszyna rusza. Butelka za butelką znika w czeluściach maszyny, a na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu dodają się do siebie drogocenne korony. Kto jest piwoszem, ten mnie zrozumie. Jest to spełnienie marzeń. Może nie dziecięcych, ale tych nastoletnich. Maszyna płaci za to, że człowiek pije piwo.
Jednak były to tylko miłe złego początki. Kiedy dokonaliśmy zakupów spożywczych, czyli 80 piw i paczki lentylków, poszliśmy w góry.
Ten kilkugodzinny rozdział mojego życia był czymś, o czym chciałbym zapomnieć jak najszybciej. Nawet z pomocą hipnozy czy terapii. Ponaglany, zachęcany i motywowany przez Eryka (90 kg) byłem na granicy wytrzymałości. – Dawaj, twoje ciało będzie Ci wdzięczne. Dasz radę. Siwy, Siwy. Odpowiedzią z mojej strony były tylko posapywania, chrząknięcia i kilka niewybrednych komentarzy a propos Eryka, jego pomysłu listopadowego spaceru, Karkonoszy i w ogóle wszystkich na świecie terenów górzystych. Nie wiecie nawet, państwo, jaka to katorga, kiedy alpinistyczno-wspinaczkowa dusza jest uwięziona w 113-kg ciele. Ciele, które było mijane przez rozentuzjazmowanych niemieckich emerytów, uśmiechniętych rodziców z dziećmi, siedzącymi na barana, i pogrążoną w modlitewnej zadumie pielgrzymkę. Jakież upokorzenie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że górscy turyści za normę uznają pozdrawianie się na szlaku. Cześć, brzmiało od zbiegających z góry emerytów. Hrrr – odpowiadałem im w pozycji półleżącej.
Zmierzaliśmy, aby zapoznać się z najbardziej rozwiniętą maszyną zbudowaną kiedykolwiek przez człowieka. Maszyna ta to automat do butelek. Smukły, majestatyczny, precyzyjny, doskonały. Taki właśnie jest automat do butelek.
Zauważyłem pewną prawidłowość. Chętniej pozdrawiają ci schodzący już z góry. I ja zszedłem. Tylko dlatego, że na dole czekało na mnie wiele pysznych czeskich piw oraz obiecany obiad. Dzień później, kiedy każdy fragment mojego ciała zalała fala kwasu mlekowego, zdałem sobie sprawę, że mam mięśnie, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Wracaliśmy do Wrocławia już we trójkę; Eryk, ja i moja duma, która wygodnie rozsiadła się na tylnej kanapie. Kiedy włączyliśmy radio, okazało się, że wicepremier i minister gospodarki w jednej osobie przegrał wewnętrzne wybory w PSL. Rozgoryczony, w środku negocjacji o unijny budżet, obraził się i postanowił, że już nie chce być ministrem i wicepremierem. Jakie to odpowiedzialne. Tyle w temacie politykowania. Teraz w ciszy oddam się kontemplacji mojego wewnętrznego fizycznego cierpienia.
Tomasz Siwiński